Wysłuchaj mnie, bo chcę Ci opowiedzieć o czymś ważnym, prawdziwym i wymagającym naszych wspólnych działań.
Wczoraj na Facebooku obiecałam Ci jedną historię. Opowiem Ci dwie.
Pierwsza historia. Mało komu o niej wspominałam. Mam nadzieję, że nie potraktujesz jej jako zbytniego emocjonalnego ekshibicjonizmu.
Cofamy się w czasie.
Jestem jeszcze studentką. Moje pierwsze studia. W czasie wakacji pracuję w Londynie jako barmanka w pubie (nie, nie na zmywaku według rozpowszechnionego stereotypu), więc kończę pracę po północy.
Wracam sama do wynajętego mieszkania. Aby się tam dostać z przystanku, muszę przejść przez słabo oświetlony park. Mam lekkiego pietra za każdym razem, kiedy tamtędy przechodzę. W odległości około 200 metrów stoi budynek, w którym tymczasowo mieszkam. Przede mną widzę 2 mężczyzn – nie chcę ich mijać, mam jakieś złe przeczucie, więc przystaję na chwilę i z torebki (hmm, torby raczej – spora była) wyjmuję klucze. Trochę to trwa. Szukanie małego przedmiotu w przepastnej damskiej torebce – znasz to? ;] Mężczyźni znikają za rogiem. Stawiam kilka kroków – klucze w ręku, torebka na ramieniu, otwarta…
Nagle czuję szarpnięcie za ramię. Jakiś chłopak, może w moim wieku (“Skąd on się wziął? Szedł za mną?”) próbuje mi wyrwać torebkę. Krzyczę. Przez chwilę się szamoczemy, ale on jest silniejszy – wyrywa mi torebkę i ucieka.
Zostaję sama na chodniku z paskiem od torebki (tyle wywalczyłam!) i kluczami w ręku. Osuwam się na kolana – z bezsilności, szoku i zmęczenia. Nie płaczę. Jeszcze nie. Z okien domu naprzeciwko wychylają się głowy “życzliwych, uczynnych” sąsiadów. Mówią, że wszystko widzieli i że chłopak pobiegł do parku (“Aha, dziękuję za informacje – i co, mam go teraz gonić? A może Pan/Pani puści się za nim galopem?”). Zanim podnoszę się z chodnika, przy kole zaparkowanego obok samochodu zauważam mały, szary obiekt. Mój telefon! – stara, dobra Nokia. ;] Musiał wypaść z torebki w czasie szarpaniny. Szczęście w nieszczęściu – inaczej straciłabym kontakt ze światem. Wtedy nie było jeszcze Facebooka (serio, serio!), a żeby wysłać maila, musiałabym się wybrać do kafejki internetowej; brzmi prehistorycznie, prawda? ;]
Policzmy: cały łup tego rzezimieszka to około 30 funtów, moje dokumenty i rzeczy osobiste (w tym ubrania “robocze” – damskie czarne spodnie i firmowa koszulka; hmm, ciekawe, czy mu się przydały?). Dla niego to żaden skarb, a dla mnie kłopot: zastrzeganie dokumentów, wyrabianie nowych, wizyty na posterunkach policji w UK i w Polsce, etc.
Wchodzę do mieszkania, wdzięczna za klucze i telefon. Współlokatorzy śpią. Siadam w kuchni na pralce, dygoczę, po policzkach spływają pierwsze łzy. W mojej głowie pojawia się myśl, a raczej wyrzut: “Po co się z nim szarpałaś? Mógł mieć nóż. Mógł ci zrobić krzywdę.” Na szczęście nie miałam większych obrażeń – siniak, drobne zadrapania na kolanach od klęczenia na chodniku, nic więcej.
Potem kolejny wyrzut, z goła inny: “Przecież ty trenowałaś karate! Trzeba mu było zaprezentować twoje mae keage i gość leżałby na łopatkach”. Aha, easier said than done! Nie mogę uwierzyć, że to się naprawdę stało (“No tak, ludzie kradną i są okradani. Jacyś tam ludzie. Gdzieś tam. Abstrakcja. Ale żeby mnie obrabować? Mnie?!”).
Rano schodzę z pralki, kiedy budzi się cały dom i rozmawiam z moją współlokatorką, która od kilku lat mieszka w Londynie. Okazuje się, że już dwa razy (!!) ją okradziono i jej przyjaciółkę też. W pracy kolega opowiada, że kiedyś wracał z wieczornej zmiany i jakiś gość przyłożył mu lufę do czoła (broń! pistolet! rozumiesz? broń palną!) i zabrał mu pieniądze.
Myślę sobie: “Nie jestem sama. Innym (zadziwiająco wielu innym!) też to się przydarzyło. Ludzi wokół mnie też okradziono, oni też stracili coś mniej lub bardziej cennego. Oni też się bali.” I przez moment myślę nawet, że to normalne, powszechne i cóż – zdarza się…
Jednak… to nie jest “normalne”! Mimo że może i jest powszechne. Kradzież to kradzież – czyn karalny, czyn anormalny, czyn szkodliwy.
Pod względem materialnym nie straciłam wiele. Pieniądze? Zarobię. Jestem zdrowa, mam wszystkie kończyny i sprawny umysł – zadbam o siebie i swoich bliskich.
Są jednak inne konsekwencje – te niewymierne, niewidoczne dla oka. Ofiara napadu czy innej formy kradzieży staje się nadmiernie czujna, nie ufa ludziom, zestresowana ogląda się przez ramię. Ja tak reagowałam i mimo upływu czasu wciąż zdarzają się momenty, kiedy ten incydent nagle staje mi przed oczami. Sam fakt, że oficjalnie nazywają Cię “ofiarą” (np. w raporcie policyjnym), jest, delikatnie mówiąc, mało komfortowy.
Dlatego nie przechodźmy obojętnie obok kradzieży. Nie przypatrujmy się jej, dając tym samym ciche na nią przyzwolenie. Nie usprawiedliwiajmy jej. Nie mówmy “Wszyscy kradną”. Nie akceptujmy kradzieży w żadnej jej formie.
Ja padłam jej tak zwaną “ofiarą” (ugh, nie cierpię tego słowa) dwa razy: około 10 lat temu i w tym roku. Ten nowy przypadek odkryłam dopiero wczoraj.
“Wczoraj? O czym Ty mówisz?”, spytasz. To ta druga zapowiedziana historia…
O plagiacie. Plagiat to też kradzież. Cicha, ale jednocześnie zuchwała. Kradzież nie pieniędzy czy dokumentów, lecz dóbr intelektualnych. Owoców mojej pracy. Rezultatów mojego twórczego procesu. Mojej kreatywności. Kradzież moich myśli i słów.
Tak, mojej, mojego i moich – celowo to podkreślam, żeby kobieta, która je sobie przywłaszczyła (i która pewnie tu jeszcze zajrzy, szukając “inspiracji” dla “swoich” wpisów na jej blogu), zdała sobie sprawę z tego, kto jest ich autorem.
Nie godzę się na plagiat tak, jak i nie godzę się na inne formy kradzieży. Nie akceptuję. Nie daję przyzwolenia. I mam nadzieję, że Ty, Czytelniku, też nie.
Wczoraj dowiedziałam się, że niejaka E. z Leszna postanowiła pójść w swojej pracy na skróty: zamiast samodzielnie stworzyć wartościowe treści, skopiowała moje artykuły z tego oto bloga i zamieściła je na swoim (firmowym!) blogu. Przypisując sobie ich autorstwo.
Czy Twoim zdaniem w tym kierunku ma iść rozwój myśli kreatywnej? …